Przedbórz opisany przez Reymonta w reportażu „Pielgrzymka do Jasnej Góry”

W zbiorze utworów Władysława Stanisława Reymonta pt. „Przysięga” znajduje się m.in. reportaż z pielgrzymki na Jasną Górę z roku 1894. Opisane są tam kolejne miejscowości na trasie od warszawskiej Pragi aż do Częstochowy. Utwór pisany jest w formie narracji pierwszoosobowej, ma cechy typowego reportażu, zapisu różnego rodzaju obserwacji ludzi, obyczajów, miejsc. Reymont wybrał się na tę pielgrzymkę za namową Aleksandra Świętochłowskiego. Oprócz celów religijnych pielgrzymka miała być swego rodzaju manifestacją patriotyczną w stulecie insurekcji kościuszkowskiej. Reportaż Reymonta był jednym z jego pierwszych utworów, który spotkał się z wieloma pozytywnymi recenzjami.

We wcześniejszym fragmencie Reymont wspomina już o Przedborzu takimi słowami:

I jakeśmy się znowu wszyli w lasy, tak dopiero pod Przedborzem ujrzeli pola.
Okolica bardzo malownicza, tylko ziemia licha, i na chłopskich ziemiach znać w obróbce gruntu najobrzydliwszą tandetę. Wszędzie zboża siane pod skibę i choć to najszczersze szczerki i miejscami piaski prawie lotne, pola pokrajane w czteroskibowe zagoniki. Zboża też marne, wsie jakieś poobdzierane, brudne i lud jakiś senny i milczący, a karczem dosyć.
Pod samym Przedborzem zeszliśmy się z braćmi. Powitaniom nie było końca i już razem weszliśmy do miasta.

Poniżej znajduje się zaś fragment zatytułowany „Przedbórz”. Zapewne Reymont od akapitu rozpoczynającego się od słów „Słońce leje wprost ogień…” pisał już o okolicach Kawęczyna, Sokolej Góry i Kruszyny, bo następnym wprost nazwanym przystankiem były Wielgomłyny.

 Bardzo stare, bardzo niechlujne i bardzo żydowskie miasto. Rozłożyło się na stokach kamienistego wzgórza, zbiegającego do Pilicy — i siedzi, jak przekupka obdarta i brudna. Główny rynek ma bardzo stare, piętrowe domy, ale nic charakterystycznego, chyba trochę arkadowych podziemi i szereg domów, których piętro niezamieszkałe, rozwala się zwolna.
Na placu, przed starożytnym, zielonym od mchów kościołem, tłok okropny, bo prócz naszej jest jeszcze’ siedm kompanii.
Dalej, jak do kruchty kościelnej nie miałem sił się dotłoczyć, ledwiem żył. Tę wczorajszą blizko ośmiomilową drogę, czułem dopiero teraz.
Szukam następnie jakiej restauracyi — niema; znajduję tylko szynk z wymalowanymi na szyldzie szlachcicami i zaproszeniem: — „ Wstąp bracie!“
Wstąpiłem.
Iście średniowieczna nora. Ściany całe okryte scenami pohulanek i zabawy, malunki owe jaskrawe ale jest szczerość w oddawaniu nastrojów pijackich.
Na jednej ze ścian siedzi dwóch z waszecia, a pomiędzy nimi wiersz: „Dzień dobry kolego. Każ dać Co Dobrego. Każ Dać, ale Zapłać. Bo kredyt Umarł. Bórg nie Żyje“, i.t.p. i cała ta starannie malowana śćcienna poezya, aż się pstrzy od wielkich liter i znaków pisarskich.
Wyszliśmy w południe, w największy upał. Przeszliśmy znowu Pilicę i płyniemy morzem piasków, ale niedługo, bo zaczynają się wzgórza, droga idzie po spiekłej, gliniastej ziemi. Ogromne pola rzepaku kwitnącego ciągną się niby pasy jaskrawo żółtej materyi.
Brat Serafin, który idzie z nami, pyta się z naiwnością szczerego Wrszawiaka:
— Bracie, po co to tyle maku?
Wybuchamy śmiechem, a jakaś siostra ciągnie złośliwie:
— Do kluseczków bracie, do ciasteczków warszawskich.
Seraf się rumieni i przyznaje, że nie jest w stanie rozróżnić łodygi kartofli od żyta. Bracia trochę przekpiwają z niego, ale on zaczyna znowu swoją pieśń zwykłą, o kościołach, księżach i nabożeństwach, więc się skupiają koło niego i idą w milczeniu.
Słońce leje wprost ogień na nasze obnażone głowy.
Bardzo ładną okolicę przechodzimy. Same motywy dla malarzy krajobrazów.
Góry okrągłe i wyniosłe stoją w jakiejś słonecznej gloryi, doliny głębokie przecinają strumienie zdaleka błyskające, partye lasów, wsie poprzyczepiane do zboczy wzgórz, folwarki w długich przejściach pomiędzy górami — a wszystko, jak morze falujące, złotawą zielenią zbóż, pokryte rudawemi plamami świeżo zaoranej ziemi, polami żółtych rzepaków, ścianami białemi chałup i czerwienią cegły zabudowań dworskich. Wszędzie linie łagodne, spadki i wzniesienia spokojne i długie, profile miękkie i opłynięte pyłem słonecznym, i owiane opalowem powietrzem.
A pośród tego przepychu przestrzeni, wiosny i słońca, ten wielki, rozśpiewany tłum ludzi, idący z krzyżem na czele wskroś wszystkiego…
Wydaje mi się chwilami, że te śpiewy kształtują się w jakieś widmowe kontury, jako przejrzyste cienie ludzi płyną przed nami w złotem świetle dnia, jak nieskończony korowód duchów naszych, utkanych z materyi promienistej.

W dalszej części reportażu Reymont opisuje Wielgomłyny.

865 razy oglądano od początku 1 razy oglądano dzisiaj