Początki Gimnazjum Przemysłowego w Radomsku we wspomnieniach Feliksa Przyłubskiego

W książce Ewy Przyłubskiej-Siatkowskiej pt. „Z Iwanowic na Sorbonę” znajdują się wspomnienia jej ojca, Feliksa Przyłubskiego. Po drugiej wojnie światowej zorganizował on w Radomsku Gimnazjum Przemysłowe. Dzisiejszym kontynuatorem tradycji tej szkoły jest Zespół Szkół Ponadpodstawowych nr 1, czyli Mechanik. Radomszczańskie wspomnienia Przyłubskiego, opatrzone dodatkowymi informacjami od jego córki, znajdują się na stronach 68-72. Poniżej publikuję fragmenty.

Feliks Przyłubski w amerykańskim mundurze, który przysporzył mu problemów. Zdjęcie pochodzi z książki Ewy Przyłubskiej-Siatkowskiej pt. „Z Iwanowic na Sorbonę”, s. 72

Kiedy jesienią 1946 r. wróciłem do Radomska, gdzie do 1939 roku uczyłem polskiego w Gimnazjum im. Feliksa Fabianiego, nie zastałem swej dawnej szkoły. Było gimnazjum państwowe, ale w nim rok szkolny już został zorganizowany i wolnego miejsca dla polonisty nie było. Tymczasowo podjąłem więc pracę kierownika świetlicy w Zakładach Przemysłowych Metalurgia, później Zakładach Komuny Paryskiej.

Historia zatoczyła koło, bo w tej samej fabryce pracował przed wojną ojciec Feliksa, Edward.

Trzeba było za coś żyć, za coś kupić cywilne ubranie, bo do tej pory chodziłem w mundurze. (…) Pewnego dnia inż. Grabowski, ówczesny dyrektor Metalurgii, wyciągnął z czeluści biurka pękaty skoroszyt.
– „Niech pan to przeczyta – zwrócił się do mnie – Zjednoczenie naciska mnie, żebym przy fabryce założył szkołę. Pan jest nauczycielem…”
– „Polonistą” – przerwałem.
„Nie szkodzi. W szkołach zawodowych też uczy się polskiego. Przede wszystkim jest pan pedagogiem” – napierał dyrektor. – Niech się pan zastanowi. Zawsze może pan liczyć na naszą pomoc”.

Przejrzałem zawartość skoroszytu. Tak się złożyło, że właśnie ze Zjednoczenia przyjechał Marian Delorm, kierownik Wydziału Szkoleniowego, żeby znów dopominać się o szkołę mechaniczną w Radomsku. Z Delormem szybko doszedłem do porozumienia.

I chyba wtedy poznałem Romana Rogalskiego. Zaprowadził mnie na strych jednego z fabrycznych budynków. Stały tam długie stoły, a przy nich zasmoleni chłopcy. Każdy z przejęciem piłował żelazny klocek, utwierdzony w szczękach imadła. To był warsztat szkoleniowy, pozostałość po Niemcach. Popierali oni ideę przyuczania do zawodu, nie wiedząc, że przeważnie popierają tajne nauczanie i działalność konspiracyjną. Tak było i na strychu w Radomsku. Mieściła się tu komórka organizacyjna tajnego harcerstwa, którą kierował Rogalski.

Podobało mi się w tych warsztatach. Podobali mi się chłopcy. Skromnie tu było, ale porządnie, przede wszystkim wyczuwało się atmosferę dobrze zorganizowanej pracy.

Druga fabryka metalurgiczna w Radomsku, tzw. Kryzel (od nazwiska przedwojennego właściciela) też interesowała się założeniem szkoły. Miała już dyrektora – inż. Mariana Lewczuka. I tak – z inż. Lewczukiem i Rogalskim, pod opieką dyr. Grabowskiego i Delorma – szybko przystąpiłem do tworzenia szkoły.

Ogłosiliśmy zapisy. Młodzież rzuciła się tłumem. To były początki wielkiego uprzemysłowienia kraju (…) Szkoła w Radomsku pojawiła się w samą porę.

Wkrótce okazało się, że trzyletnia szkoła przemysłowa to za mało i za nisko. Dla zdolniejszej młodzieży postanowiliśmy utworzyć Technikum, które początkowo nazwaliśmy Gimnazjum Mechanicznym.

W dalszej części wspomnień znajduje się fragment dotyczący m.in. tego, w jaki sposób układano plan lekcji, pisałem już o tym wątku wcześniej tutaj. Przytaczam jednak w całości ten tekst także poniżej.

Na początku był tłum młodzieży i nic więcej. Ani budynku, ani personelu, ani warsztatów, ani sprzętu, ani podręczników. Ale kto pamięta entuzjazm tamtych pierwszych powojennych lat, ten się nie zdziwi, że – mimo wszystko – uruchomiliśmy szkoły obydwu stopni. Było trochę tak, jakby ktoś wsiadł do niewykończonego samochodu – ruszył i dopiero w czasie jazdy uzupełniał konstrukcję wozu.

Lekcje odbywały się w czterech punktach miasta, w wynajętych lokalach. Nauczyciele przedmiotów ogólnokształcących przybiegali na 2, 3 godziny z innych szkół. Przedmiotów zawodowych uczyli inżynierowie, zwalniając się na krótko ze swych stanowisk pracy. Pracownikami etatowymi byli tylko dyrektor, sekretarka i woźny, potem także niektórzy nauczyciele zawodu, czyli tzw. instruktorzy.

W tych warunkach ułożenie planu zajęć wydawało się wręcz niewykonalne. Przymocowałem do ściany wielki karton porubrykowany pionowo na klasy i poziomo na dni tygodnia i godziny, a na stole ułożyłem kolorowe karteczki, z których każda symbolizowała przedmiot i nauczyciela.

Biedziłem się nad tą krzyżówką, a obok stał woźny – pan Gawlikowski. Jak każdy ówczesny woźny dzierżył on w prawej ręce trzonek dzwonka, lewą ręką przytrzymując serduszko, aby dźwięk nie w porę nie zakłócił biegu szkolnej maszyny. Przyglądał się moim mozołom i najpierw nieśmiało zaczął się wtrącać, a potem zaproponował, że on to zrobi. I tak pomysłowo rozlokował wszystkich, że nikt nie miał do niego pretensji.

We wspomnieniach znalazły się także informacje o warsztatach, nauczycielach oraz samorządzie uczniowskim.

Pan Rogalski rozbudował warsztaty. Przybyło stanowisk pracy. Ruszyły nowe (a właściwie stare) obrabiarki, podarowane przez fabryki. Ruszyła kuźnia (…).

Grono nauczycielskie zżyło się szybko. Inżynierowie i technicy, którzy nigdy nie mieli do czynienia z dydaktyką, korzystali z rad doświadczonych kolegów. Lekcje ich były hospitalizowane, a potem omawiane na szkolnych konferencjach.

Młodzież była, z małymi wyjątkami pochodzenia robotniczego i chłopskiego. Wielu uczniów dojeżdżało pociągiem lub rowerami. Zajęcia ciągnęły się od godz.. 7-mej do 21-szej.

Uczniowie byli tak zmęczeni, że zasypiali na lekcjach, a mimo to uczyli się z całych sił.

Na dłuższą metę szkoła nie mogła być bezdomna. Na szczęście Metalurgia kupiła niewykończony budynek przy ul. Bugaj 5. Pomieszczenia jego zionęły pustką, gnieździły się w nich gołębie. Gospodarczym sposobem budynek się otynkowało, oszkliło i zagospodarowało.

Pamiętam jak jednego ranka dowiedziałem się, że murarze stoją, bo nie przybita jest siatka do podsufitki. Poleciłem w jednej klasie przerwać zajęcia i wysłać tam uczniów. Przymaszerowali – każdy z młotkiem i pełnymi kieszeniami gwoździ. Jak koty wdrapali się na rusztowanie i za chwilę gęsty stukot młotków, przypominający kanonię karabinową, dał znać, że robota ruszyła. Nim pan Gawlikowski zadzwonił na koniec lekcji, siatka była przybita.

Pierwszy rok 1947/48 zakończyła wystawa w świetlicy Metalurgii podsumowująca roczny dorobek obydwu szkół. Na wystawie można było kupić przedmioty domowego użytku wykonane przez uczniów na oczach kupującego.

Drugi rok szkolny zaczynaliśmy już we własnym budynku. Przy egzaminach wstępnych wprowadziliśmy testy. Na lekcjach zaczęliśmy wyświetlać filmy szkoleniowe, co dla naszej młodzieży  było wielką atrakcją, bo z kinem była nieobyta.

Powstał samorząd uczniowski, który miał duże uprawnienia. Mógł bronić słabych kolegów i prosić nauczyciela o powtórne przepytanie, mógł prosić nauczyciela, żeby przerobił jakiś dział swego przedmiotu jeszcze raz, ba, nawet można było prosić, żeby nauczyciel „inaczej uczył”. Trzeba przyznać, że młodzież swoich prerogatyw nie nadużywała.

Nauczanie nie ograniczało się do spraw praktycznych. Próbowaliśmy młodzieży uzmysłowić godność zawodu metalowca.

Świetne i wspaniałe są tradycje polskiej literatury, malarstwa, ale w zakresie kultury materialnej właściwie żadna tradycja nie powstała. Polska uważana była za kraj rolniczy, no, ewentualnie mówiło się o budownictwie drewnianym. Tymczasem archeolodzy odkryli, że na naszych ziemiach od 750 roku przed naszą erą rozwijała się metalurgia. W VIII i IX wieku naszej ery (przed chrztem Polski) zagłębie starachowickie produkowało na eksport wyroby z żelaza. A zwycięstwa Mieszka I i Bolesława Chrobrego przecież możliwe były dzięki uzbrojeniu.

O tych sprawach wiedzieć powinni uczniowie szkoły metalurgicznej małego Radomska.

Na dalszych stronach książki autorka tłumaczy, już własnymi słowami, dlaczego jej ojciec musiał wyjechać z Radomska. Nie było on w naszym mieście dobrze widziany przez partię, mimo swoich oczywistych zasług pedagogicznych. Po mieście chodził w amerykańskim tzw. „beatl dresie”, co mogło być odbierane jako chęć zaznaczenia swojej zagraniczności, odmienności. Przyłubski przebywał bowiem wcześniej w amerykańskiej i angielskiej strefie okupacyjnej na terenie przegranych Niemiec, w Radomsku pojawił się dopiero w 1946 roku, napatrzył się więc na zachodnie standardy, których w Polsce nie było. Tu komuniści rządzili twardą, bardzo twardą ręką. Przyłubski był szykanowany, z Radomska wyjechał w maju 1949 roku. Trafił do Warszawy, gdzie pracował w różnych wydawnictwach, jego kariera nabrała rozpędu. Przekrojowy biogram Przyłubskiego znajduje się tutaj.

O tym co zastało Feliksa Przyłubskiego po drugiej wojnie światowej w Radomsku, pisałem też w artykule pt. „Radomsko powojenne 1946 – 1949” – fragment z książki o Feliksie Przyłubskim. Po zakończeniu pracy Przyłubski korespondował ze społecznością szkoły. Fragmenty tej korespondencji na 20-lecie założenia szkoły znajdują się tutaj.

840 razy oglądano od początku 1 razy oglądano dzisiaj